Revenons à nos moutons.
Trzy tygodnie temu oficjalnie skończyła się wiosna. Na Północy pojawił się rabarbar. Spróbowałam rabarbarowego chutneya - dobry, ale jakby za mało intensywny. Zrobiłam własną wersję. Smakuje mi, jest pikantny, cierpki, cudownie komponuje się z brie i wędliną. Mam z niego wielką frajdę.
Wzięłam:
- 1,5 kilograma rabarbaru (już po obraniu)
- 0,6 kg cebuli
- 0,6 kg cukru trzcinowego
- 200 ml octu jabłkowego
- 2 płaskie łyżki cynamonu
- 1 płaską łyżkę goździków
- 5 ziaren ziela angielskiego
- łyżeczkę tłuczonego chili
Rabarbar obrałam i posiekałam na około półcentymetrowe plasterki (konkretnie malakser to zrobił). To samo z cebulą - drobno pokrojona rozgotuje się prędzej. Włożyłam do garnka, zasypałam cukrem, podlałam octem. Goździki i angielskie ziele roztłukłam drobno w moździerzu, dołożyłam do owoców, gotowałam aż się nie rozpadły wszystkie - na małym ogniu. Potem odparowałam trochę wody, bo był za rzadki, w sumie pewnie 3h gotowania razem.
Zapakowałam w słoiki, zapasteryzowałam w piekarniku (słoiki na blachę, mają się "piec" pół godziny w 120 stopniach, potem stygną spokojnie w piekarniku trochę, wyjmuję, odwracam, studzę na kratce)
Kilka słoików powędrowało w dobre ręce, a kilka zostało i będzie nas cieszyć zimą. Z tego samego rabarbaru zrobiłam też konfiturę z prawdziwą wanilią, ale to zupełnie inna historia!