Ładne już parę lat temu jadłam taką zupę u Susanne, która mieszkała podówczas w przepięknym miejscu w Warszawie i sam widok z jej okien wystarczył, żeby obudzić we mnie zielonego potwora. Tamtej soboty padał lodowaty, marznący deszcz, dotarłam na imprezę po całym dniu pracy i po podróży przez całe miasto, a Susanne wręczyła mi miskę gorącej, słodko-pikantnej zupy marchewkowo-kokosowej.
Od dawna myślałam, żeby spróbować ją odtworzyć, a okazja nadarzyła się dziś. Jedną sporą cebulę posiekałam drobno i poddusiłam na oleju z dodatkiem masła i łyżeczką curry. Dołożyłam do tego sześć dużych, startych marchewek i zalałam wodą - tylko tyle, żeby wszystko było przykryte. Następnie do garnka powędrował jeden pokrojony drobno ziemniak, półtora centymetra posiekanego korzenia imbiru, dwie płaskie łyżeczki soli, trochę pieprzu, czubata łyżeczka płatków chili i oczywiście prawie cała puszka mleka kokosowego. Jak tylko warzywa się rozgotowały, potraktowałam zupę blenderem.
Oczywiście najlepiej byłoby jeść ją ze świeżą kolendrą. Niestety, nie cierpię tego smaku (ale tutaj piszą, że to nie moja wina ;) Posypałam zupę pietruszką i to był dobry pomysł. Okazała się być bardzo pikantna i rozgrzwająca, z delikatnym aromatem kokosa, a słodycz gotowanej marchewki i kokosa ładnie się uwydatniła w kontraście z kwaskową pietruszką.
Serio, gdyby ktoś chciał zrobić tylko jedną rzecz z tych, o których wspominałam, to polecam tę właśnie zupę.
2 komentarze:
OO, w przypływie chęci eksperymentu ze śniadaniem może się odważę na to połączenie. Zaintrygowało mnie
Oj ten komentarz miał pójść do owsianki z jajkiem..
Ale ta zupa też brzmi ciekawie
Prześlij komentarz