13.7.13

Revenons à nos moutons: chutney rabarbarowy

Nie dało się wcześniej. Zastanawiam się, jak to robią Prawdziwe Blogerki Kulinarne - dwie notki w tygodniu? Ze zdjęciami? Przepisami? Regularnie? KIEDY???

Revenons à nos moutons.


Trzy tygodnie temu oficjalnie skończyła się wiosna. Na Północy pojawił się rabarbar. Spróbowałam rabarbarowego chutneya - dobry, ale jakby za mało intensywny. Zrobiłam własną wersję. Smakuje mi, jest pikantny, cierpki, cudownie komponuje się z brie i wędliną. Mam z niego wielką frajdę.


Wzięłam:
  • 1,5 kilograma rabarbaru (już po obraniu)
  • 0,6 kg cebuli
  • 0,6 kg cukru trzcinowego
  • 200 ml octu jabłkowego
  • 2 płaskie łyżki cynamonu
  • 1 płaską łyżkę goździków
  • 5 ziaren ziela angielskiego
  • łyżeczkę tłuczonego chili

Rabarbar obrałam i posiekałam na około półcentymetrowe plasterki (konkretnie malakser to zrobił). To samo z cebulą - drobno pokrojona rozgotuje się prędzej. Włożyłam do garnka, zasypałam cukrem, podlałam octem. Goździki i angielskie ziele roztłukłam drobno w moździerzu, dołożyłam do owoców, gotowałam aż się nie rozpadły wszystkie - na małym ogniu. Potem odparowałam trochę wody, bo był za rzadki, w sumie pewnie 3h gotowania razem. 

Zapakowałam w słoiki, zapasteryzowałam w piekarniku (słoiki na blachę, mają się "piec" pół godziny w 120 stopniach, potem stygną spokojnie w piekarniku trochę, wyjmuję, odwracam, studzę na kratce)



Kilka słoików powędrowało w dobre ręce, a kilka zostało i będzie nas cieszyć zimą. Z tego samego rabarbaru zrobiłam też konfiturę z prawdziwą wanilią, ale to zupełnie inna historia!

24.6.12

Rabarbarbarbarbar

To nawet nie jest przepis, to raczej krótkie pomachanie łapką, że tak, żyję, jestem, mieszkam, nie mam za bardzo głowy na blogowanie (chociaż gotuję prawie codziennie), mam za to trochę rabarbaru.

Niesamowite jest, że rabarbar, który był na każdym straganie parę lat temu, teraz jest rzadki i w tygodniu się "nie sprzedaje", jak twierdzą właściciele warzywników. Niemniej - udało się dorwać go w piątek i zrobiłam kompot.


W garnuszku kompotu znalazły się:
6 rabarbarowych łodyg,
3 łyżki brązowego cukru,
1 łyżeczka cukru waniliowego,
1 goździk,
ćwierć łyżeczki cynamonu,
woda - 3 cm więcej, niż rabarbaru.

Zagotowało się i już ;)


31.3.12

Tajska zupa

To nie jest słynna, doskonała tom kha kai. To jest zupa wzorowana na Tajskim ekspresie Trufli, którą zrobiłam dziś po raz któryś, ale tym razem trochę pozmieniałam i wyszło mi coś, z czego jestem bardzo zadowolona.

Tajska zupa jest marzeniem człowieka, który przychodzi do domu głodny, a gorący obiad owszem, będzie, jak go sobie człowiek zrobi. Najdłużej, jak mi się ją zdarzyło robić, to 20 minut. Po tym czasie można usiąść do stołu i się delektować.


Większość składników jest taka sama, jak w przepisie Trufli, ja daję nieco inne proporcje:

  • 1,5 litra wrzątku,
  • po ćwierć łyżeczki kminu rzymskiego i cynamonu,
  • niecałe dwie łyżeczki tartego imbiru (przechowuję go w zamrażarce, wtedy trze się bez żadnych problemów)
  • 2 łyżeczki zielonej pasty curry,
  • pół łyżeczki płatków chili,
  • niecała łyżeczka sosu sojowego,
  • sok z połowy cytryny (Trufla używa limonki, a mnie się jeszcze nie zdarzyło mieć limonki w momencie, kiedy gotuję tę zupę...),
  • podwójna pierś kurczaka, pokrojona w cieniutkie plasterki,
  • ćwierć łyżeczki kurkumy,
  • mrożone "chińskie" warzywa (cała torebka),
  • puszka mleka kokosowego
Składniki (aż do warzyw) po kolei wrzuciłam na wrzątek, pogotowałam parę minut, dodałam mleko kokosowe, poczekałam aż się ponownie zagotuje, a potem podałam z makaronem sojowym, chociaż równie dobrze może być z fasolowym albo ryżowym.


P.S. Chleb wyszedł z pieca piękny, gorący i cudownie pachnący. Niestety, po przekrojeniu okazało się, że zawiera największy zakalec współczesnej Europy i jest praktycznie niejadalny. Kosmiczna klapa, ale będę jeszcze próbować!

18.3.12

Ciapaja z ryżem, czyli cieciorkowe curry

Kiedyśtam kiedyś zdarzyło mi się gotować zupełnie roboczą kolację dla kilkorga znajomych. Nie było czasu na kombinowanie, potrzebowaliśmy zjeść coś konkretnego, gorącego i w miarę dobrego, więc wyszukałam sobie przepis na pilaw. Adaptacja przepisu (zamiast resztek pieczonej jagnięciny miałam do dyspozycji pierś kurczaka i dobre chęci) doprowadziła do powstania zupełnie poprawnej, gorącej i w sumie niegłupiej ciapai z ryżem. Pierwszej z długiego, długiego szeregu...

A wczoraj wieczorem zrobiłam cieciorkowe curry i zjedliśmy je dziś z ryżem właśnie. To kolejna rzecz, która zupełnie nie wygląda, a je się ją z zachwytem. I o ile moje własne kuchenne osiągnięcia rzadko budzą moją pełną aprobatę, a tym bardziej entuzjastyczne mmm..., to temu udało się w stu procentach.



Wzięłam:
  • dwie-trzy łyżki oleju z pestek winogron,
  • sporą cebulę,
  • cztery ząbki czosnku,
  • łyżeczkę soli,
  • dwie łyżeczki zielonej pasty curry,
  • płaską łyżeczkę nasion kolendry,
  • pół łyżeczki kminu rzymskiego,
  • płaską łyżeczkę płatków chili,
  • płaską łyżeczkę czarnego, świeżo zmielonego pieprzu,
  • dwie puszki cieciorki (można też oczywiście suchą, ale wtedy wymaga długiego namoczenia),
  • dwie garści czerwonej soczewicy,
  • dwie puszki krojonych pomidorów,
  • pół puszki mleczka kokosowego.

Cebulę pokroiłam drobno i zeszkliłam na oleju, potem dołożyłam czosnek, posiekany i zmiażdżony z solą. Utłukłam przyprawy w moździerzu i razem z pastą curry posmażyłam je chwilę razem z cebulą i czosnkiem. Następnie wlałam pomidory, poczekałam, aż się zagotują, wrzuciłam opłukaną cieciorkę i zostawiłam na około 20 minut na małym płomieniu, mieszając co jakiś czas. Potem dołożyłam soczewicę, pogotowałam kolejne 10 minut i na sam koniec dolałam mleczko kokosowe.

Wyszło tak dobre, że mimo zjedzenia go na obiad pół godziny temu popatruję łakomie na resztki w garnku i nie mogę się doczekać jutrzejszego lunchu.

(Z wiadomości frontowych: w najcieplejszym miejscu domu rośnie mój pierwszy w życiu chleb na zakwasie. Cokolwiek z niego wyjdzie - będę donosić na bieżąco!)





26.2.12

Znowu zupa, ale tym razem cytrynowa



Przepis przeczytałam oczywiście w mojej ukochanej i niezastąpionej The Kitchn. Że resztki pieczonego indyka, że dwa litry gotowego rosołu, że dużo cytryn i cztery jajka, że to greckie i nazywa się avgolemono. Oczywiście nie będę piekła indyka po to, żeby zrobić grecką zupę, kupiłam więc kawałek drobiowej piersi i sprokurowałam ją nieco inaczej.

Umówmy się, to nie wygląda. Owszem, nie wygląda głównie dlatego, że nie zahartowałam odpowiednio jajek. Jest jednak sycące i dobre na zimę, oprócz tego stosunkowo szybko się robi.

Zupa okazała się być wyjątkowo aromatyczna i dawać to miłe uczucie ciepła w środku. I zupełnie niespodziewanie okazała się być bardzo podobna w smaku do tej, którą robiła moja babcia. Tylko że tamta zupa nazywała się po prostu cytrynowa i uwielbiałam ją, będąc małą dziewczynką.


Wzięłam do niej:
  • półkilogramowy kawałek indyczej piersi,
  • niecałą szklankę ryżu,
  • dwie cytryny,
  • dwie małe cebulki szczypiorkowe,
  • trzy ząbki czosnku,
  • dwie spore garście mrożonej włoszczyzny,
  • dwa jajka,
  • cztery ziarna angielskiego ziela,
  • dwa małe listki laurowe,
  • dwie łyżki oleju,
  • sól i pieprz.
Drobno posiekane cebulki i czosnek przesmażyłam krótko na oleju, a potem dołożyłam do nich włoszczyznę, listki laurowe i angielskie ziele. Posmażyłam chwilkę, aż się włoszczyzna rozmroziła i zalałam wodą, pewnie półtora litra. Poczekałam, aż się zagotuje i wpuściłam do niej pokrojone w zjadalne kawałki mięso. W czasie, kiedy się gotowało, rozbiłam i rozbełtałam jajka, dołożyłam do nich trochę otartej z cytryny skórki (z jednej wystarczy i nie wolno zetrzeć więcej, niż żółtą warstwę, bo będzie gorzkie). Potem wlałam tam też sok z cytryny i rozbełtałam jeszcze. Tutaj właśnie popełniłam błąd.

Przepis mówił o powolnym hartowaniu - dolać troszkę zupy, rozbełtać, dolać więcej, rozbełtać, potem jeszcze więcej - generalnie zupę do jajek, nie odwrotnie. To był świetny pomysł, ale nie wpadłam na to, że właściwie przelać tak trzeba całą zupę. Przelałam ze dwie łyżki i chlupnęłam mieszaninę z powrotem do garnka. Mieszanina, czego należało się spodziewać, ścięła się i choć smaku nie zmieniła, to trochę zepsuła widok. 

Widok dało się bezproblemowo poprawić dwoma łyżkami śmietany, z którymi bawić się trzeba tak samo, jak z tymi jajkami, ale parę łyżek zupy wystarczy. Wrzuciłam ryż. Pogotowałam jeszcze kwadrans. Posoliłam. Popieprzyłam. Sfotografowałam. Zjedliśmy, zupełnie zadowoleni z tej babciowo-greckiej potrawki.

21.1.12

Ciasteczkowy potwór

Piątkowy wieczór miło jest uczcić, więc oczywiście to zrobiliśmy. Oprócz standardowego piątkowego Carcassonne upiekłam trochę ciastek. O ich jakości świadczy fakt, że oszczędny zazwyczaj w słowach i użyciu słodyczy P. pożarł sporą porcję z opanowaniem godnym Ciasteczkowego Potwora, wydając przy tym dźwięki artykułowane i pełne zachwytu.

Przepis jest amerykański (Martha Stewart? The Kitchn? niestety już nie pamiętam). Używałam go kilka razy, a tym razem wzbogaciłam o korzenne przyprawy i powstało coś bardzo dobrego, zimowego, zdecydowanie niedietycznego i genialnego z kawą.

Biorąc pod uwagę, że w sobotni poranek lubię słuchać radia, a właśnie trwa audycja polityczna, to z kawy mogłabym spokojnie zrezygnować na rzecz mleka, albo rumianku. Ale miało być o ciastkach, nie o polityce, prawda?


  • 2 i 3/4 szklanki mąki (oryginalny przepis mówi o cups, więc ok. 30 dkg),
  • 1 i 1/2 szklanki cukru,
  • 1 czubata łyżeczka proszku do pieczenia,
  • 1 płaska łyżeczka soli,
  • 220 dkg masła,
  • 2 i 1/2 łyżeczki cynamonu,
  • 1 łyżeczka imbiru w proszku,
  • 1 łyżeczka przyprawy 5 smaków,
  • 1/2 łyżeczki roztłuczonego angielskiego ziela,
  • 1 jajko,
  • piecyk rozgrzany do170 stopni z termoobiegiem.
Mąkę i wszystkie przyprawy zmieszałam razem w miseczce. W drugiej misce roztarłam  masło z cukrem, aż zmieniło kolor (jakbym miała makutrę, byłoby znacznie szybciej i wygodniej), a potem dodałam do tego jajko i tarłam dalej, aż zrobiła się jednolita masa. Zajęło to pewnie z 10 minut. Potem stopniowo dosypywałam suche składniki i mieszałam dalej, aż wsypałam wszystkie i mogłam zagnieść ciasto rękami. Zrolowałam ciasto w dwa wałki i podzieliłam każdy na 18 kawałków, z których zrobiłam kulki, lekko spłaszczyłam i ułożyłam po 9 na wyłożonej papierem do pieczenia blasze i piekłam niecałe 20 minut. Pierwsze pożarliśmy jeszcze na gorąco...

A dziś rano obudziliśmy się w promieniach słońca. To miłe spotkanie po paru tygodniach niewidzenia!

9.1.12

Warzywny krem

Obiecywałam sobie nie pisać na tym blogu o romantycznych upojeniach. Całe szczęście, ciężko jest rozpływać się w emocjach nad kalafiorem (też czytałam tę książkę, ale to był szczególny przypadek). A jednak odnajduję emocjonalny spokój i wielką radość w krojeniu warzyw, miażdżeniu ząbków czosnku, obieraniu cebuli. Zapach cieszy zawsze, nawet czosnkowy. Frajda z trzymania w ręku dobrego noża, dźwięk pękających pod jego naciskiem marchewek, pięknie rumieniące się cebulowe piórka.



Dziś nie słuchałam nawet radia, tylko kilku piosenek ze starych filmów. Wyciągnęłam składniki z lodówki i zrobiłam najprostszy na świecie, warzywny krem.



Tutaj też nie ma specjalnego przepisu, ale dla porządku notuję, co jest w środku:

  • dorodny seler,
  • dwa niewielkie ziemniaki,
  • cztery nieduże ząbki czosnku,
  • dwie marchewki,
  • średnia cebula,
  • śmietana dwunastka,
  • sól, pieprz, listek laurowy, kilka ziaren angielskiego ziela

Pokroiłam warzywa, zalałam wodą, doprawiłam. Gotowały się pewnie 25 minut, może pół godziny. Zmiksowałam, dołożyłam niecały, mały kubeczek śmietany. Jest dobre na zimę, nawet tak łagodną jak nasza obecna, kiedy dobrze jest rozgrzać najbliższych i siebie.

8.1.12

Niedzielne śniadanie

Od bardzo dawna nie jadałam owsianki na śniadanie. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie było momentu, kiedy mogłam powiedzieć, że "jadam owsiankę na śniadanie". Dopiero ubiegłej, bardzo mroźnej, zimy doceniłam ciepło, jakie daje poranna miseczka owsianki na mleku z rodzynkami i płatkami migdałów.

Od tej pory moje owsiankowe menu bardzo się wzbogaciło. Jadałam ją z daktylami,  kandyzowanym imbirem (niesamowite połączenie), żurawiną i czekoladą. Po jakimś czasie przekonałam się też, że owsianka ugotowana na wodzie z odrobiną mleka jest jeszcze lepsza, niż na samym mleku, bo mniej słodka.  No właśnie. To był jedyny problem owsianki: ileż można jeść słodkie śniadania?

I tak płynęłaby moja owsiankowa historia, gdyby nie ta notatka Amy Sherman na Epi-Log. Pikantna owsianka! Odkrycie roku! Hurra!




Przepis? Właściwie nie istnieje. Na dwie solidne porcje owsianki trzeba wziąć:
  • 12-13 łyżek płatków owsianych (lubię górskie, nie przepadam za "instant")
  • po szczypcie soli, pieprzu i płatków chili
  • 2 łyżeczki pesto (tak, też chciałabym robić domowe, jest styczeń, nie przesadzajmy)
  • 2 jajka

Płatki z przyprawami zalewam wrzątkiem, gotuję parę minut, potem doprawiam pesto. W tym samym czasie sadzam jajka na maśle i smażę je pod przykryciem, żeby stworzyła się ta cudowna skórka na wierzchu. Kładę jedno na drugim. Jemy w zachwycie. Nie jesteśmy głodni aż do obiadu.




10.12.11

Zupa marchewkowa z kokosem

Ładne już parę lat temu jadłam taką zupę u Susanne, która mieszkała podówczas w przepięknym miejscu w Warszawie i sam widok z jej okien wystarczył, żeby obudzić we mnie zielonego potwora. Tamtej soboty padał lodowaty, marznący deszcz, dotarłam na imprezę po całym dniu pracy i po podróży przez całe miasto, a Susanne wręczyła mi miskę gorącej, słodko-pikantnej zupy marchewkowo-kokosowej.




Od dawna myślałam, żeby spróbować ją odtworzyć, a okazja nadarzyła się dziś. Jedną sporą cebulę posiekałam drobno i poddusiłam na oleju z dodatkiem masła i łyżeczką curry. Dołożyłam do tego sześć dużych, startych marchewek i zalałam wodą - tylko tyle, żeby wszystko było przykryte. Następnie do garnka powędrował jeden pokrojony drobno ziemniak, półtora centymetra posiekanego korzenia imbiru, dwie płaskie łyżeczki soli, trochę pieprzu, czubata łyżeczka płatków chili i oczywiście prawie cała puszka mleka kokosowego. Jak tylko warzywa się rozgotowały, potraktowałam zupę blenderem.

Oczywiście najlepiej byłoby jeść ją ze świeżą kolendrą. Niestety, nie cierpię tego smaku (ale tutaj piszą, że to nie moja wina ;) Posypałam zupę pietruszką i to był dobry pomysł. Okazała się być bardzo pikantna i rozgrzwająca, z delikatnym aromatem kokosa, a słodycz gotowanej marchewki i kokosa ładnie się uwydatniła w kontraście z kwaskową pietruszką.

Serio, gdyby ktoś chciał zrobić tylko jedną rzecz z tych, o których wspominałam, to polecam tę właśnie zupę.

4.12.11

U Marianny orzechy w miodzie...

Byłam dziś na cudownej imprezie. Absolutna rewelacja, wspaniali ludzie, cudna atmosfera - idealny sobotni wieczór. W południe przypomniało mi się, że warto byłoby coś ze sobą zabrać. Przeglądając rss-y wpadłam na Food in jars (polecam szczególnie fanom przetworów) i zdecydowałam, że zrobię prostą pochrupkę.


Rzecz jest naprawdę dobra i tak prosta, że można ją zrobić o szóstej rano i nie nadwyrężyć się przy tym intelektualnie.

Bierzemy orzechy etc. Mogą być fistaszki, laskowe, włoskie, pekan, nerkowce, migdały, pestki dyni - albo wszystkie naraz, albo wybrane rodzaje, w proporcji dowolnej. Ja wybrałam migdały, pestki dyni i orzeszki ziemne. Razem było ich więcej, niż 10 kubków. Zmieszałam je ze sobą i uprażyłam etapami na patelni. Strasznie szybko potrafią się spalić, więc naprawdę trzeba uważać. Następnie stopiłam masło z miodem (120 gramów, 8 łyżek), doprawiłam rozmarynem (4 łyżeczki), solą i cayenne, a potem wlałam to do gorących jeszcze od prażenia orzechów i wymieszałam. Rozłożyłam mieszankę na blasze i piekłam niecały kwadrans w około 180 stopniach. Oczywiście sklejają się bardzo łatwo, więc dobrze je co jakiś czas po prostu przemieszać.

Nie miałam syropu klonowego z oryginalnego przepisu, więc wzięłam miód i doskonale się sprawdził, ale mogłam dać więcej rozmarynu i cayenne. Rezultat jednak był bardzo dobry i planuję następne próby. I rzeczywiście ciężko się powstrzymać od podjadania...

P.S. W sprawie tytułu: Bardzo Przepraszam, Nie Mogłam Się Powstrzymać :)

5.11.11

Owsiane ciasteczka

Weszliśmy do sklepu po herbatę i jajka. Wiadomo jednak, że wystarczy skręcić w niewłaściwą alejkę i plany mogą się diametralnie zmienić. W niewłaściwej alejce znalazłam owsianą mąkę i zmieniłam plany deserowe: zamiast pieczonych owoców zrobiłam owsiane ciastka.

Przepis zaczerpnęłam z wegańskiej strony Post Punk Kitchen. Trochę go zmieniłam - nie dodałam siemienia lnianego, stopiłam masło zamiast margaryny i zamieniłam biały cukier na brązowy. A, i piekłam je ciut dłużej niż podaje przepis, pewnie kwadrans zamiast zalecanych 10-12 minut.

Ciastka są absolutnie cudowne - pachnące, waniliowe, bardzo sycące (po dwóch chwilowo mam dosyć). Następnym razem zmniejszę ilość cukru i czekolady, bo w tej wersji są bardzo, bardzo słodkie.

Całe szczęście, że mamy do nich gorącą, gorzką herbatę!


Krem pomidorowy z soczewicą

To jak to było? Że mam za dużo czasu? Mam. Pławię się w rozkosznym bytowaniu, lenistwie, wygodnej kuchni i paru wolnych dniach, które zgarnęłam po odrobieniu za kolegę kilku sobotnich dyżurów. Żyć nie umierać...

Poszliśmy dziś na spacer do Parku Akademickiego, obejrzeć tamtejsze lapidarium, ucieszyć się żółtymi liśćmi i po prostu pozwiedzać. Przy okazji obejrzeliśmy wystawę fotografii prasowej i poszwendaliśmy się po terenie Politechniki Gdańskiej, która jest przepiękna i gdybym mogła tam zamieszkać, natychmiast bym to zrobiła. Po powrocie zjedliśmy gorącą zupę pomidorową z soczewicą:


Trzy puszki krojonych pomidorów (remember, remember the fifth of November - żywych pomidorów niestety już nie ma) wlałam do garnka z solą, pieprzem, połową łyżeczki płatków chili, połową laurowego liścia, trzema ziarnami angielskiego ziela i szczyptą suszonego rozmarynu. Jak się zagotowało, wrzuciłam trzy garstki prześlicznej, czerwonej soczewicy, która natychmiast wypiła prawie połowę wody, więc dolałam jeszcze półtorej szklanki. Czerwona soczewica jest odpowiedzialna za jedno z największych moich kulinarnych rozczarowań - po zagotowaniu traci cały kolor. Ma jednak wielką zaletę - bardzo szybko się gotuje.

Zupę zjedliśmy z bazylią pod Trójkową audycję Jerzego Sosnowskiego o historii jazzrocka. 


3.11.11

Curry. Ryba.

Pamiętacie, że panga to nie ryba, nie wolno jej jeść i w ogóle? No właśnie. A ja czasem mam tak rozpaczliwą fazę na pangę, że MUSZĘ. Faza napadła mnie wczoraj i mimo jak zwykle bardzo inteligentnych doci^H^H^H^Huwag P. udusiłam pangę w formie curry.

Pomysł wziął się z curry Draakin, która podała je na imprezie i było arcyboskie. Aromatyczne, lekko słodkawe i pięknie pachnące. Moje - daję słowo - nie dorasta mu do pięt, ale na pewno będę podejmować kolejne próby!


Umówmy się, to nie wygląda, za to jest bardzo dobre.

Wzięłam dwie spore łyżki masła i stopiłam je w garnku razem z 3 łyżkami oleju. Wrzuciłam dwie płaskie łyżeczki curry, podgrzałam, wrzuciłam dwa ząbki posiekanego czosnku, przesmażyłam odrobinę i wrzuciłam trzy niewielkie cukinie pokrojone w półplasterki. Wymieszałam i zostawiłam na chwilę. Potem włożyłam tam nie do końca rozmrożone cztery filety z pangi, które przekroiłam tylko na pół.

Dusiło się tak około pół godziny. Połowę zjedliśmy wczoraj z makaronem sojowym, drugą połowę dziś z ryżem. Było gorące, pachnące i miłe.

2.11.11

Zupa z dyni

Ciąg dalszy tej połówki dyni, którą wczoraj rozebraliśmy, czyli zupa. Ćwierć obranej dyni starłam na grubej tarce i ugotowałam prawie bez wody (no dobra, parę łyżek, ale dynia puszcza sok tak szybko, że wody prawie wcale nie trzeba). Do dyniowych ścinków włożyłam cztery ziarenka angielskiego ziela, płaską łyżeczkę soli, jeden listek laurowy i trochę pieprzu. Zagotowało się szybko (20 minut), na ostatnie parę minut wrzuciłam centymetr posiekanego, świeżego imbiru. Odstawiłam. Dziś zagotowałam raz jeszcze, wyłowiłam przyprawy, zmiksowałam na krem i dodałam parę łyżek jogurtu i 3 łyżeczki śmietany 18%. Może być oczywiście sama śmietana albo sam jogurt.

Zrobiłam zdjęcie w ostatnich promieniach listopadowego słońca i wrzucam je na bloga, dojadając ostatnie łyżki zupy z kubka. Jesienne i dobre...


Polenta z pieczoną dynią

Plan był następujący: kupujemy dynię, wydrążamy wnętrze i robimy lampion, którym cieszymy się cały wieczór, a następnego dnia dynia zostaje pożarta w postaci zupy i może czegoś jeszcze. Plan nie wypalił do końca o tyle, że na całym osiedlu nie udało się znaleźć dyni w rozmiarze możliwym do zjedzenia przez dwie osoby w rozsądnym czasie. P. kupił więc pół dyni i przystąpiliśmy do pracy:


Pierwszą ćwiartkę zużyłam na zupę, a drugą upiekłam. Kawałki dyni (takie, jak na zdjęciu powyżej) posmarowałam oliwą, do której włożyłam wcześniej cztery zmiażdżone ziarenka angielskiego ziela, szczyptę soli i odrobinkę pieprzu. Wstawiłam je do piekarnika, do 150 stopni z termoobiegiem. Po około 20 minutach były lekko przypieczone i dobre. Zjedliśmy je z polentą, którą zrobiłam tak:

Zagotowałam dwie szklanki wody i posoliłam. Do wrzątku wsypałam niecałą szklankę kaszki kukurydzianej i ugotowałam na średnim ogniu mieszając cały czas, pewnie jakieś 6-7 minut. Zestawiłam kaszkę z ognia, starłam do niej trochę gałki muszkatołowej i wymieszałam z łyżeczką masła.

Całość była ciepła, miękka, świeża i lekko słodkawa, da się spokojnie zaliczyć do kategorii comfort food. Wyglądała tak:



10.4.11

Wiosenny koszyczek


Leniwa niedziela z maszyną. W Trójce grała "Muzyka ciszy", a ja siedziałam sobie przy stole i szyłam koszyk na różności. Mam mnóstwo szmatek i resztek - niektóre z biskupińskiej koszuli, inne sprzed wielu lat, inne - całkiem nowe. W środku bawełna pozostała z szycia włoskich woreczków, na wierzchu - prawie ostatnia już lniana szmatka. Całość usztywnia flizelina, przyprasowana do jednej z warstw - genialny wynalazek. Teraz tylko pytanie, co do niego włożyć, albo - komu go dać ;)

4.3.11

Woreczki w klimacie włoskim


Na zewnątrz jakby włoskie ornamenty, w środku zwykłe, białe płótno, a wszystko związane tasiemkami. Tak, szaleństwo trwa, przynosi sporą radość i pewną liczbę kolorowych woreczków na Różne Rzeczy :)

27.2.11

Koszyczek

W niekończących się wędrówkach po sieci trafiłam na kolejną odnóżkę blogów rękodzielniczych. Szycie toreb, torebek, woreczków, pojemniczków, koszyków, patchworki rozmaite - istne szaleństwo. Usiadłam więc dziś rano do maszyny i po godzinie powstał koszyczek:


Wszystko wyciągnięte z zapasów - szary sztruks, wzorzysta bawełna i kawałek szmatki, który posłużył za usztywnienie. Koszyczek jest miękki, dno gęsto przepikowałam, wstążeczka nawet pasuje. Następnym razem (a będzie następny raz, oj będzie) z pewnością zmienię trochę proporcje - wyższe ściany sprawią, że będzie bardziej zwarty.

Strasznie mi się podoba, a Wam? ;)

25.1.11

Wprawdzie wygląda nienajlepiej...

... ale była bardzo dobra. Potrawka w stylu hm, zimowym, przepis zaczerpnięty z jakiegoś bloga i oczywiście adaptowany do warunków.
Najpierw pokroiłam surową białą kiełbasę w kawałki. Przesmażyłam na odrobinie oleju, dołożyłam do tego posiekaną cebulę i parę ząbków czosnku. Nie przejmowałam się miażdżeniem go, ot - małe kawałeczki. Posmażyłam chwilę, zalałam nieco-ponad-kieliszkiem czerwonego wina (nienajlepszego, ale przyzwoitego Caberneta). Do tego dołożyłam dwie puszki pomidorów i pokrojoną w kawałeczki żółtą paprykę. Pogotowałam może pół godziny, ale nie dłużej. Na ostatnie dziesięć minut wrzuciłam kolanka. Już w miseczkach posypałam bazylią i parmezanem.

Wnioski:
1. Mniej cebuli, za to drobniej pokroić.
2. Więcej czosnku, co najmniej dwa ząbki więcej.
3. Ze względu na głęboki, fioletowy niemal kolor wina może lepiej byłoby albo wybrać inne czerwone, albo dać białe.
4. Więcej różnych innych warzyw.
5. Mniej kolanek. O połowę.
6. Płatki chili, koniecznie.

Serio, było naprawdę smaczne, ale pragnę ewolucji. Dlatego następnym razem będzie inaczej, o czym doniesie Wam yours truly ;)

26.3.10

Korzenne bułeczki

Dawno nie miałam czasu tyle gotować i piec, co ostatnio. Szczęśliwie zmuszona przez pracodawcę do odebrania zaległego urlopu, pojechałam na parę dni w Zupełnie Inne, Dobre Miejsce, gdzie oddałam się przyjemnościom ducha i ciała.

A korzenne bułeczki z migdałami to wielka przyjemność, oj tak. Przepis znalazłam w nieocenionym blogu Liski, Pracownia Wypieków. Będąc chwilowo pozbawiona możliwości precyzyjnego odważenia składników, zrobiłam ciasto zbyt rzadkie i miękkie. Nie udało się go rozwałkować, pokroić ani zwinąć w apetyczne ślimaczki, ale udało się zrobić ładne, lekko asymetryczne kuleczki, z których wypiekły się pachnące, maślane bułki.

Zjedliśmy je z miodem i powidłami śliwkowymi, choć można było też zupełnie saute...

2.9.09

Sałata z cukinią i mozzarellą


Przepis na sałatę znalazłam gdzieś w sieci - niestety, nie pamiętam miejsca. Jeśli wydaje Ci się znajomy - daj znać, zamieszczę link do oryginału.

Wzięłam średniej wielkości cukinię i pocięłam wzdłuż w trzymilimetrowe mniej więcej plastry. Usmażyłam plastry na oliwie i odłożyłam, żeby wystygły trochę. Do miski wrzuciłam pół paczki skrawków sałaty (to podobno straszny obciach, ale pojęcie "mieszana sałata dla dwóch osób" wymaga potwornych ilości sałat). Do tego - trzy średnie pomidory, obrane ze skóry i pocięte w ósemki. Posiekałam drobno dwa ząbki czosnku i pół malutkiej papryczki chili i przesmażyłam do momentu, kiedy czosnek zaczął lekko brązowieć. Oliwę i czosnek z papryczką po przestudzeniu zmieszałam z sokiem z połowy cytryny i trzema łyżkami wody, solą i pieprzem. Polałam tym sosem sałatę i warzywa, wymieszałam. Położyłam plastry cukinii. Wrzuciłam kilka malutkich kuleczek mozzarelli.

W opisie to brzmi, jakbym spędziła godzinę w kuchni, ale wszystko zajęło mi 20 minut. Było genialne ;)

15.2.09

Ulubiony makaron żony Jamiego Olivera...

...a przynajmniej tak został opisany w książce, którą ostatnio sobie kupiłam. Zrobienie go trwa mniej więcej tyle, ile gotuje się makaron, zaczęłam więc od wstawienia i osolenia wody (tak naprawdę, to wodę osoliłam później, bo kiedy już jest gorąca, z wsypywanej soli powstają w niej białe chmury i zawirowania, przepadam za tym widokiem...). Następnie otworzyłam dwie puszki tuńczyka w oliwie i odsączyłam na sitku. Dorodną, czerwoną cebulę pokroiłam i przesmażyłam na oleju, dołożyłam tuńczyka i podsmażyłam dalej. Oryginalny przepis każe w tym miejscu smażyć też świeżą papryczkę chili, ale nie miałam jej pod ręką. Zastąpiłam papryczkę tajską pastą chili - około pół łyżeczki wmieszanej potem do sosu.

Następnie wlałam dwie puszki krojonych pomidorów. Niestety, zimą puszka to jedyne źródło pomidora, który pachnie jak pomidor. Na pewno lepsze byłyby świeże. Na tym etapie doprawiłam - czarny pieprz, trochę soli, wspomniane wcześniej pół łyżeczki pasty chili i pół łyżeczki cynamonu. Cynamon sprawia, że sos nabiera głębi, egzotycznego, lekko słodkawego aromatu.

Już po wymieszaniu z makaronem, w ostatnim momencie przed podaniem dorzuciłam do sosu pęczek pokrojonej niedbale bazylii.

Jest wspaniały. Naprawdę wspaniały - pachnący, sycący, ciepły.

1.11.08

Miniaturowa paterka w brązach

Moje ukochane szkliwo miodowe w piecu Agnieszki wypala się na lekko przezroczysty, niekiedy opalizujący brąz. Szkliwię nim więc namiętnie, kocham brązy, a szczególnie w ceramice.

Miniaturowa paterka mieści balsam do ust i szpulkę miedzianego drutu biżuteryjnego, kilka monet albo świeczkę. Ma jakieś 10 cm średnicy i nikomu jej nie oddam, bo bardzo mi się podoba...

21.10.08

Marzenie o kominku

Marzę o kominku. Chwilowo marzenie jest słabo osiągalne, zrobiłam więc sobie taką miniaturkę. Doskonale wyobrażam sobie podobną konstrukcję paleniska, obramowaną unikatowymi kaflami albo "tylko" w glinianej ramie. Nie wyobrażam sobie natomiast procesu konstrukcji i wypału takiej ramy... ;)

20.10.08

Na Niewiadomoco

Przyznaję się: kompletnie, ale to kompletnie nie miałam pomysłu, co zrobić. Wzięłam więc kawałek gliny i miętosiłam go w ręku, aż powstała miseczka. A potem wzięłam drugi, mniejszy - i ulepiłam drugą. Są miłe w dotyku i polubiłam te maluchy, choć zupełnie nie mam pomysłu, do czego miałyby służyć... ;)